Doleciałam bez problemu, linią JetStar (kooperuje z Qantasem), tutejsza tania linia, miejsca na nogi prawie wcale i wszystko płatne. Poza tym ok. Tam zabrał mnie jeden z busów pod sam hostel (hostel polecał mi P. - jeszcze raz dzięki), nazwa hostelu Asylum - na pierwszy rzut oka mało mi się podobał, w porównaniu z hostelem w Sydney to straszny tu chaos, ale da się przeżyć, do centrum niedaleko.
Dziś wieczór ma być barbecue za 4 dolary, ale odbijają sobie, bo za internet musiałam zapłacić 7 dolarów - skandal - strasznie drogo.
W końcu w Australii mam lato, no tyle tylko że tu jesień, marne 28 stopni C, tyle tylko że tropiki więc wilgotno i przy oceanie wieje. Nie wyobrażam sobie nawet jak gorąco tu musi być latem. Póki co miejscowość wygląda na wymarłą, nie wielu jest turystów, porównując liczbę hosteli, hosteli itp. Generalnie miejscowość ma już na pewno swoją świetność za sobą. Poza tym nie ma plaży, ma za to lagunę w której kąpią się ludzie. Po raz pierwszy widzę tylu aborygenów, w Sydney ich właściwie nie ma. Są różni, dobrze ubrani albo pijani siedzą na ławkach w parku. Jeśli chodzi o turystów to sporo jest tu wagabundów, który jakby się zawiesili na chwilę, np. przede mną panowie w nieokreślonym wieku z długimi brodami, tacy co jeżdżą do indyjskich świątyń lub medytują w himalajach (no może mi trochę wyobraźnia za bardzo działa). Generalnie Cairns to ciekawa miejscowość.