Jestem na lotnisku w drodze powrotnej, więc myślę że czas na trochę podsumowań. Bardzo się cieszę tym, że pogoda mi bardzo sprzyjała, co nie jest pewne o tej porze roku w Australii. Oprócz pierwszego dnia w Sydney (który i tak przespałam) i ostatnich dwóch dni w Melbourne nie spadła na mnie ani jedna kropla deszczu, a temperatura wahała się od 14 (właśnie w Melbourne – wystarczył ciepły polar – chociaż bardzo się obawiałam pogody tutaj) do prawie 30 stopni (w północnym Queenstandzie, konkretnie Cairns).
Wracając do Melbourne, to z lotniska i na lotnisko jeździ specialnie do tego dostosowany bus – nazywa się Skybus z i do dworca Southern Cross Station – cena 16 dolarów. Jeździ również komunikacja publiczna, ale trzeba założyć że ma się na to co najmniej 2 godziny i wziąć pod uwagę, że trzeba kilometr lub dwa dojść z bagażem pieszo (nigdzie nie widziałam żadnego publicznego autobusu pod lotniskiem, w Sydney tylko pociąg z centrum). Jak wszędzie w Australii hotele organizują własne busy, z reguły tańsze od skybusa, ale np. YHA ma nie wiele taniej, bo tylko o 1 dolara i również trzeba wziąć pod uwagę więcej czasu na dojazd, bo zwykle są to busy które zabierają ludzi z różnych hosteli i hoteli (no pewnie chyba że to jest drogi hotel), więc zanim dojadą na lotnisko robią kilka rundek po mieście. Jedynym miejscem gdzie nie było jakiejkolwiek komunikacji publicznej do lotniska, było Uluru (ale tam jest darmowy bus AATking – bogata i droga firma, nie polecam, chociaż podróżuje się z nimi komfortowo) i również nie ma żadnego publicznego transportu w Cairns (jak mi powiedział jakiś Australijczyk to dla tego, że w stu procentach jest to lotnisko prywatne) można się tam dostać busami hosteli, hoteli, taksówką, lub busem wynajętym z lotniska, ale to było aż 20 dolarów – o ile się nie mylę, a lotnisko jest rzut beretem od miasteczka (mi się udało dojechac za darmo w jedną stronę, w drugą busem z hostelu za który musiałam zapłacić 10 dolarów).
W Australii trzeba być przygotowanym na wysokie ceny żywności. Myślę, że może to dlatego bo Australia nie importuje tego co sama może wyprodukować. Powinniśmy się tego nauczyć. Nawet jak są braki nie sprowadzają. Przykładowo, ceny bananów są tu ponad 12 dolarów za kilogram, kiedy normalna cena to 2-3 dolary (dowiedziałam się od M. mieszkającej w Adelajdzie), dlaczego bo po powodziach w Queenslandzie plantacje bananów zostały w dużej mierze zniszczone, więc jest to sposób żeby farmerzy zarobili i odbudowali zniszczenia. Nikt nie zaczął sprowadzać bananów np. z Filipin, które są rzut beretem. A my importujemy nawet zboże z zagranicy, które pewnie w stu procentach moglibyśmy sami wyprodukować. Australia tak nie robi i żyje im się jak u Pana Boga za piecem. Przynajmniej tak to wygląda z boku.
Wciąż uważam, że mało wiem o Australii. Opisuje tylko to co jestem w stanie zaobserwować, albo to co byłam w stanie dowiedzieć się rozmawiając z innymi ludzmi. Dowiedziałam się np. że przeciętna osoba w będąca na wizie „work and holiday” (niedostępna dla Polaków, natomiast korzystają z niej głównie młodzi Niemcy i Skandynawowie, których jest tu zatrzęsienie, oraz Azjaci np. Koreańczycy) może zarobic za godzinę ok. 20 dolarów (czyli ok. 60 zł), przeciętny Australijczyk zarabia pewnie wiecej. Poza tym jest tu dość powszechne, że młodzi ludzie pracują w hostelu np. dwie godziny dziennie sprzątają, w zamian za zakwaterowanie. Z moich rozmów z kilkoma osobami z Niemiec i Skandynawii, to nie przyciągają ich do Australii pieniądze, ale ciekawośc świata i natura australijczyków, czyli luz i to wszechobecne „no worries” („nie przejmuj się”).
Jeśli chodzi o Australiczyków, są gościni, raczej mili, akcent (oprócz tego w Qeenslandzie, nie wiem tylko jak mówią w Australii Zachodniej, bo tam nie byłam) jest dość łatwy do zrozumienia, łatwiejszy niż brytyjski. Kiedyś przeczytałam w internecie, że Australia powinna dostać złoty medal w samopromocji i z tym muszę się zgodzić. Opanowali umiejętność nienachalnej permanentnej reklamy swojego kraju. Co nie oznacza, że nie jest warto przyjechać do Australii, bo jest przereklamowana. Warto realizować marzenia, mimo że często trzeba dużo poświęcić, ale nie należy sobie po Australii zbyt wiele obiecywać. Tyle, że ludzie bardziej niż w Polsce sympatyczniejsi i żyje się tu w o wiele mniejszym stresie. Myśle, że tego na pewno od nich powinniśmy się nauczyć, wtedy nasze życie w Polsce byłoby łatwiejsze. Co ciekawe po pobycie w takim kraju jak Australia, człowiek na nowo zaczyna ufać ludziom, raczej ludzie tutaj nie oszukują, często ktoś do ciebie podchodzi i pyta czy nie potrzebujesz pomocy, tacy jak obsługa dworca, kierowca autobusu itp. Raczej nikt tu nie kradnie, przynajmniej ludzie się zachowują jakby takie zjawisko nie istniało. Widziałam przy brzegu oceanu w Cairns, na ruchliwym deptaku dla turystów i miejscowych, jak leżały kluczyki od samochodu na ławce, wystarczyło wziąć pstryknąć przycisk i można by było odjechać odpowiednim autem, dłuższą chwile obserwowałam te kluczyki, przechodziło tamtędy wiele osób, ale nikt tych kluczyków nie brał. Generalnie w Australii można się czuć bezpiecznie, może z wyjątkiem miejsc gdzie jest dużo pijanych Aborygenów, np. Alice Springs, po którym podobno nie powinno się włuczyć samemu po nocy (na wszelki wypadek nie sprawdzałam).
W Australii wybija godzina piąta i wszystko się zamyka, na ulicach miast nagle są tłumy. Jak chcesz pójść na pocztę po piątej, nie ma po co. Dla miejscowych to niezwykle wygodne. Oczywiście są sieci sklepów, jak Coals, czy Woolworth (tanie sieciówki supermarketów), które otwarte są też w niedzielę, a w tygodniu do późnych godzin, ale dokładnie nie wiem do której, bo nie mają w zwyczaju pisać godzin otwarcia sklepów, a nie pytałam się, bo nigdy nie było mi to potrzebne. W małych miasteczkach po 18h to pewnie nie ma czego szukać.
Australia to wciąż głównie kraj farmerów i robotników, a nie intelektualistów. Ogromne fermy i plantacje zajmują obszary nie mieszczące się w głowie Polakowi, czyli mi ;). Jadąc przez Outback, czyli środek Australii mija się co jakiś czas znaki GRID, czyli uwaga metalowa krata w asfalcie - są to oddzielenia fermy od fermy, poza asfaltem są ogrodzenia, żeby zwierzęta nie przechodziły do sąsiada. Oznacza to, że krowy, owce chodzą sobie samopas po całych hektarach, również po asfalcie. Dlatego nie jest bezpieczne jeżdżenie takimi terenami po zmroku, bo łatwo o wypadek ze zwierzęciem. Poza bydłem hodowlanym może wpaść pod koła kangur, wielbłąd, króliki (jednego potrąciła W.) i niewyobrażalna ilość myszy. Osobiście nie widziałam ani jednego węża, czy pająka który by np. po mnie chodził i wyglądał jakość nadnormalnie, natomiast miałam okazję zobaczyć dość sporo jaszczurek i żółwi. Raczej zauważyłam wręcz rzecz niespotykaną w Polsce, ludzie nie niszczyli pajęczyn, np. w Cairns w ogródku przybarowym. Teoretycznie, jak twierdził strażnik parku przy Uluru, że węże są i chodząc sobie poza wyznaczonymi szlakami można mieć nieprzyjemność spotkania. Na drodze w Outbacku są również znaki FLOODWAY, przestrzegające przed ewentualnymi podtopieniami dróg (na środku pustyni), zdarza się podobno często, ale ja znów osobiście nie widziałam.
Z istotnych rzeczy to na północy groźne są komary przenoszące dengę (gorączkę krwotoczną), znowu nie widziałam osobiście żadnego komara (ale byłam w Australii w maju) i oczywiście jellyfish (parzące meduzy), też nie widziałam żadnej (ale sezon na nie jest głównie latem). Latem warto się więc zaopatrzyć w jakiś specyfik na komary tropikalne, ja kupiłam na wszelki wypadek muggę, ale jej nie używałam (dwa dni przed wyjazdem oddałam młodej Niemce, która po roku w Australii wybierała się na dwa miesiące do jakiegoś klasztoru w Indiach i niczego nie miała). Warto też mieć latem moskiteirę na głowę przeciwko muchom jak ktoś się wybiera do Uluru,Olgas i Kings Canyonu.
Powodzenia życzę wszystkim chcącym odwiedzić Australię i życzę sobie, żeby niedługo było nas tam jeżdżących tak dużo jak Niemców i Skandynawów .