Trochę mnie zawiodło lotnisko w Cairns, ma wifi dla podróznych, ale nie darmowe jak w Sydney, ale dodatkowo płatne przez paypal albo w jednej z kawiarni można dostać PIN na 10 min, albo więcej. Wykupiłam sobie od razu 10 min (bo opisłam kilka ostatnich dni w wordzie, więc tylko zrobić trzeba było kopiuj i wklej) i sądziłam że mi to starczy, ale niestety nie na wiele mi starczyło. Udało mi się tylko skorzystać z banku internetowego i sprawdzić e -maile. W Yulara musiałam znów płacić karta kredytową, ale przynajmniej czas nie goni.
Niesamowita była wielka rafa koralowa, Passion of Paradise jest godne polecenia. Katamaran z wszystkimi luksusami, załoga fantastyczna, każdy chciał zapamietać imię każdego uczestnika wycieczki, w cenie był lunch składający się z różnych sałatek, makaronów z różnymi sosami, owoców morza, owoców egzotycznych, pieczywa, do tego była darmowa kawa i herbata, dodatkowa przekąski w stylu krakersy z serem (picie poza kawą i herbatą są dodatkowo płatne).
Z cenie był też snorkeling, czyli pływanie z maską, nurką i płetwami, nurkowanie było za dodatkową opłatą, ale moim zdaniem nie jest potrzebne bo rafa nie jest głeboka (podobno pływanie nocą jest niesamowite bo całe otoczenie fosforyzuje). Z Cairns można popłynąć na rafę z róznymi firmami, ceny niektórych wycieczek oscylują od 100$ do 150$, ja zapłaciłam 139$ +10$ podatek za wjechanie na rafę, poza tym wypożyczyłam kostium do pływania, który zakrywa całe ciało, nawet głowę i czubki palców dłoni – kosztował 7$ (to dlatego że na rafie najniebezpieczniejsze nie są rekiny ale meduzy które są parzące – podobno ląduje się potem w szpitalu, nawiasem mówiąc nikt nie miał bliskiego spotkania z nimi, podobno najwięcej ich jest latem, wtedy gdy wody są najbardziej ciepłe). Załoga która opowiadała nam o rafie mowiła, że żadne morskie zwierze nie atakuje jak nie jest drażnione, a zaledwie kilka gatunkow rekinów jest niebezpiecznych, podobno gina w tak zastarszającym czasie, że niedługo w ogóle ich nie będzie, a w oceanie są niezbędne do odpowiedniego funkcjonowania całego środowiska (przynajmniej tyle zrozumiałam, może coś przkręciłam bo nie zawsze łapie ich akcent, poza tym zasob słów dotyczący flory i fauny oceanicznej mam ograniczony). Na wycieczce na rafę lepiej nie oszczędzać, bo im lepsza firma tym bezpieczniej (lepszy sprzęt), poza tym kazda z firm zabiera na inną rafę i tu jest też ta sama reguła, ładniejsza rafa to droższa wycieczka. W pewnym sensie poszczęściło mi się tez bo dziewczyna która mi wydawała kostium, ten za 7$, nie wpisała mi to w swój komputer, jak poszłam płacić za tax/podatek (płaciło się na koniec rejsu) nawet upomniałam się że jeszcze kostium, ale ona powiedziała „Nie martw się ” i machneła ręką, czyli upiekło mi się płacenie za niego.
Ważne jest żeby dokładnie czytać prospekty wycieczek, zawsze jest napisane co powinno się wziąć ze sobą. Okazuje się to dość istotne, bo często zapisane są rzeczy o których nie pomyslelibysmy (szczegónie my jako turyści z innego kontynentu).
Udało mi się pływać z przepięknym, ogromnym żółwiem który płynął tuż pode mną na dnie rafy, widziałam ogromną barakudę, ryby przeróżnych kolorów (disneyowski nemo to tu norma), smieszne ryby z „zębami” skrobiące rafę, albo takie z nosami tak długimi jak miecze, mniejsze i większe róznej wielkości. Naprawdę był to niesamowity dzień. Byliśmy na dwóch rafach, pierwsza była tuż przy wysepce będącej rezerwatem ptakow i miejscem lęgowym żółwi (podobno żółwie wracają zawsze w miejsce swojego wyklucia aby się rozmnażać, więc zniszczenie takich miejsc może spowodować wyginięcie żółwi – dlatego nie można było po niej chodzić, żeby do niej dopłynąć trzeba mieć specialne pozwolenie), druga nazywała się paradise reef (rajska rafa) i była niesamowita, było to popołudniu kiedy to słońce tu najlepiej operuje, dzięki temu efekty świetlne były niesamowite. Generalnie czułam się jak w wielkim akwarium.
`Następne dwa dni spędziłam na objazdówce po pobliskich wodospadach, oraz na odwiedzeniu ZOO w Cairns (karmiłam kangury - inność tego ZOO polegała głównie na tym że można wchodzić do „zagród” zwierząt, oczywiście tylko tych nie niebezpiecznych, można głaskać misia koala – oczywiście za dodatkową opłatą, oraz że włąściwie nie było tam innych zwierząt poza tymi spotykanymi w Australi) i Centrum Kulturalnego Tjapukai (gdzie rzucałam bumerangiem i słuchałam gry na didgeridoo (w każdym rejonie inaczej się ten instrument nazywa – nie wiedziam, że żeby grać trzeba w tym samym czasie wciągać powietrze, nie jest to nic łatwego, podobno nasz grajek jako dziecko uczył się grania na rurze od odkurzacza – podobno się da grać). Nazwa Tjapukai to nazwa plemienia zamieszkująca kiedyś okolice Cairs. Generalnie rejon w którym byłam to tropikalny las deszczowy, samo wejście do takiego lasu robi ogromne wrażenie. Oczywiście samemu raczej nie powinno się nigdzie wypuszczać. Miejscowi żartują, że krokodyle najbardziej lubią niemieckich i amerykańskich turystow. Generalnie w samym miescie nie ma, poza niesamowitymi ptakami, żadnych niebezpiecznych zwierząt. W zoo byłam na pokazie i pogadance o wężach, podobno od dawna nie ma ich w miastach, za dużo samochodów, hałasu. Podobno odnotowuje się bardzo mało ugryzień. Nie widziałam tez na wolności żadnego kangura, mimo że wszędzie są na drogach znaki żeby uważać na przechodzące kangury, tak jak u nas znaki o jeleniach.
Co do hostelu Waterfront Backpakers nie polecam latem, budynek z jakiejś dykty obity blachą falistą, co w tym klimacie mogłoby być, ale nagrzewa się to wszystko strasznie, w nocy latem to tu na pewno nie da się spać. Już teraz jest duszno i gorąco, musi być cały czas właczona klimatyzacja. Klimatyzacja jest w każdym pokoju, podobnie jak łazienka z prysznicem (przynajmniej tak mi się wydaje). Obsługa nie za specjalna. Podobno dobry jest Global Central, natomiast młodzi Anglicy, którzy przyjeżdzają tu tuż po szkole średniej to głownie wybierają Giligans. W normie jest to, że hostel oferuje klientom "wołczery" na jedzenie, a dokładnie na wieczorny obiad (czyli godzinę 19-21h) – jak można się domyslic jedzenie jest dość ubogie, za lepsze trzeba dopłacić ok. 5-8$. Ja stołowałam się różnie, dwa razy skorzystałam z bufetu z chińską kuchnią w night market przy moim hostelu (talerz na który nakładasz sobie co chcesz i ile chcesz – w moim przypadku „mały” kosztował 10 $), najadłam się dość dobrze.
Lot do Ayers Rock był o wiele sympatyczniejszy niż poprzedni, dużo miejsca na nogi, jedzonko, kawa, herbata. W Ayers Rock spędzam góra dwa dni i przetransporowuje się do Alice Springs, gdzie mam wykupiony jeszcze w Polsce pociąg do Adelajdy (dokładnie na 15 maja). Na lotnisku już czekał darmowy bus firmy AATKings, zawiózł mnie do wymarłego hotelu Outback Pioneer ( nie sezon). Musiałam o pół godziny przestawić zegarek do tyłu. Jest dość zimno, tylko 21 stopni i wieje. Nocą podobno jest ok. 4-5 stopni tylko. Przy recepcji wykupiłam od razu wycieczkę z firmą AATK na zachód słońca przy Uluru. Chciałam Kata Tjuta i Uluru, ale nie organizowali tego dnia.
Własnie jestem w pokoju i czekam na wycieczkę która jest o 17h.
Trochę się rozpisałam, ale mam spore zaległości.